Obraz

Maluję cię paletą barw najpiękniejszą jaką znam
nie ma w niej ani jednej ciemnej nuty, 
niedokończonego pociągnięcia,
wahania nad wyborem koloru.
Maluję cię słowami z zamkniętych ust.
Samotnych dłoni, uszu ranionych ciszą 
niemych wyznań.
Harmoniczny obraz ślepych z tęsknoty oczu
maluję krwią przymierza serca i rozumu. 

                                              

Dwanaście, posłaniec

  

Pustymi ulicami za twoim cieniem chodziłam ciemnym wieczorem,
w blasku dnia stawiałam lustro bez twojego odbicia.
 Posłańcem jestem martwym pod twoimi stopami.
Lecz nie ma takiej mocy, która zabiłaby wyszeptaną trzykrotnie wiadomość.
Przychodziłam pokornie z czerwoną różą w zmarzniętych dłoniach, a potem odchodziłam,
byś nabrał pewności, że sam odpuścisz grzechy
i pobłogosławisz na wieki wieków
siebie.
Oto ulice, lustro i kwiat, należą do ciebie. 
Dla mnie zostało pięć liter imienia, z nich poskładam wieczność.   

Żniwa


Poranna rosa obmywała jej stopy kiedy obchodziła wczesną godziną ogród, dziwiąc się wciąż od nowa jak szybko się zmienia.
Rozkwitły jeszcze wczoraj zamknięte w kuleczkę różnokolorowe astry. Wysoki słonecznik z ciężką ziarnodajną głową pochylił się niżej ku ziemi,
przekwitają niebieskie floksy, a czerwone georginie na długich łodyżkach obiecują nabrzmiałymi pąkami cieszyć oczy długo swoją urodą. Przykucnęła obok nich przypatrując się jasnozielonemu pąkowi z wychylającymi się z niego drobnymi płatkami. Na nim kropla wody toczyła się niespiesznie zatrzymując na parę sekund, wystarczyło by dojrzeć w niej odbijające się letnie słońce.
Pod kępą kwiatów znalazła schronienie od wiatrów niska kremowa róża i miniaturowe pomarańczowe aksamitki. Razem ze słońcem pobudziły się owady, które zagarnęły dla siebie wszystkie kwitnące rośliny. Największy ruch panował nad bladoróżowym zagonem lebiodki, która użyczała swego nektaru motylom i pszczołom. Między gałęziami świerków dojrzała rozciągnięte delikatne pajęcze pułapki, o tej godzinie z nanizanymi kropelkami rosy,  wyglądają jak kryształowe kolie dla boskiej Natury. 
A tuż przy studni ślimak z domkiem na grzbiecie wolno przemierza dróżkę od kępki do kępki wysokiej trawy, schowa rogi zaniepokojony stłumionymi krokami wielkoluda, pani ogrodu.                           
Słońce powoli unosi się nad wysokie drzewa wysuszając  z rosy trawę i kwiaty. Wszystkie ptaki pobudziły się do już do letniego śpiewu, a nad głową przeleciały  bociany. Za parę godzin będą wiernymi towarzyszami żniwiarzy bez trudu polując na pozbawione nagle schronienia wśród zbóż polne myszy. 
Z daleka słychać muczenie krów wypasanych na soczystych trawach rozległej łąki.        
Na drewniane sztachetki płotu wskoczył lekko i zręcznie czarny kot i przechadza się teraz ostrożnie wypatrując z góry czegoś do jedzenia, lekceważąc miseczkę pełną sklepowej karmy. 
Letni poranek zapełnia się szybko dźwiękami i kolorami a zmieszany zapach dojrzałych kłosów zbóż, soczysto-zielonej trawy, żywicznych świerków, jodeł i sosen tworzy łagodny, uspokajający balsam dla duszy.
Rozkwita ogród uparcie, od nowa,  wystarczy wola kruchego człowieka. 
Ten ogród, który w sercu nosisz rozkwitnie także - każda zima kiedyś kończy się zielenią wiosny.