Pożegnanie gości

Skazanych na siebie od chwili narodzin
Dwoje stoi na ganku.
Machają w stronę odjeżdżającego auta.
On ma ręce twarde, spracowane
Z czarną ziemią za paznokciami, która
Wgryzła się jak napity kleszcz
I nie chce odpaść w pośpiesznej wieczornej kąpieli
Na emaliowanej misce w rogu kuchni.
Przy nim ona, poorana na wzór jesiennego pola
Głębokimi bruzdami na szarej twarzy bez krwi.
Przy drewnianej lasce zgarbiona jak przydrożna wierzba
Poprawia trójkąt ciepłej chustki
Opadającej na ślepe oczy w wyblakłym błękicie.
Pamięta, że trzeba pomachać kościstą dłonią
Na pożegnanie, kiedy usłyszy odjeżdżający
Spod ganku samochód.
Za chwilę znajoma od zawsze samotna cisza
Utuli w ogromnej pierzynie jej chore ciało
I nie przyniesie snu aż do świtania.
On upadnie ciężko na posłanie
Przy którym waruje rudy kundel, który
Obchodzi gospodarstwo
Nim zalegnie w lichej budzie z wiązką słomy.
Skazani na siebie samotny mężczyzna i stara matka
Czekają ostatniego świtu razem.
Pogodzeni z losem i ze sobą wzajemnie
Bezradni.

                                            Następny ranek rozłączył ich ziemską wędrówkę

Z okna



Na niewysoki, druciany płot oddzielający poletko warzyw od dróżki ku domowi wspina się różowo-biały pachnący groszek. Za dnia ukrywał nisko przy ziemi pozamykaną w malutkie pąki maciejkę.
Letnim wieczorem zapach rozkwitłych kwiatów miesza się z zapachem parującej ziemi zroszonej wodą z konewki pomalowanej w kolorowe pasy. Gdzieś w zielonym żywopłocie sąsiada rozpoczyna swój koncert świerszcz.
W otwartym szeroko oknie siedzi babcia. Siwe włosy lśnią w miękkim półmroku zachodzącego dnia. Woła w przestrzeń ogrodu, gdzie schowałam się przed snem.
Tak trudno porzucić zabawę, do rana tak daleko!
Lecz pora już późnej kolacji - chleba z miodem i kubka mleka na ławeczce zbitej z desek wokół starej, rozłożystej brzozy.
Czas zanieść mleczne wąsy do domu.
Chudy księżyc prześwituje w liściach jabłoni i całuje moją buzię na dobranoc.



Poza czasem



Przychodzisz w snach,
zabierz moje sny.
Wołasz mnie z wiatrem,
ucisz wiatr.
Dotykasz ciepłą falą dalekiego morza,
zawróć morze.
Zamykasz w ramionach wspomnieniem,
cofnij czas.
Jednym spojrzeniem zagarniasz świat,
zasłoń mi oczy.
Nie składaj liter imienia, nazywaj mnie Nikt.
I nie pisz dokądś, nie mam adresu.
Stanęłam przed tobą ostatni raz byś
odczarował sny
zawrócił morze
uciszył wiatr
cofnął czas
zasłonił mi oczy
… przed sobą.
Jestem tylko miłością
potężny Magu.



Tułacz


Tęsknoto,
siostro w białym welonie wyhaftowanym płatkami śniegu.
W nim chowam żar oczu dla pana serca mojego, który nie powrócił jeszcze z podróży dalekiej i nie wie nawet, że w podróż wyruszył.
Nim życie minie będzie stawał u drzwi pytając siebie czy śnił o dalekich morzach, w pachnących łożach, topiąc palce w fale miłosnych uniesień bursztynowymi włosami tańczącymi na wietrze.
Czy narodził się w tej chwili, gdy na progu dojrzał  stare ślady swoich stóp?
Cisza zza uchylonych drzwi jak dawne pieśni słodkich syren wabi do wejścia.
Między końcem wędrówki, która czeka w tej ciszy a rozkosznym wołaniem młodej obietnicy nie ma wyboru,
podróżnik klęka przed progiem, rozmazuje ślady stóp i odchodzi tysięczny raz po swój ból, którego porzucić nie umie.

Piękny masz welon Tęsknoto.
Owiń mnie mocniej, przez uchylone drzwi świszcze wiatr. 
Jeszcze nie czas by je zamknąć.
Widzę,
zbliża się znowu podróżnik-tułacz, pan serca mojego.