Wyobrażenie



     Przyszedłeś znikąd.  
Z czasu dawno minionego, który nie miał ciała, głosu, uśmiechu, rąk, oczu, słowa.
Byłeś z ciszy.  
W niej chciałeś pozostać, dla mnie-nikogo. 
Ktoś lub coś wyrwało cię z nicości i postawiło nagle przede mną. 
W czasie jaki jest potrzebny, żeby zasłonić oczy powiekami rozpadł się bezpieczny świat starego porządku, idei i wartości. Osunął się na kolana zatrwożony blaskiem ognia, który wybuchł z impetem w arteriach ciała.
Spoza woli, świadomości i intencji nieznane dotąd drżenie zasiedziało się w sercu niczym spóźniona wiosna co nie daje nadejść latu. Ani dalej ani bliżej nie jesteś w świecie, który ogarniam rozumem. Nie nadaje mocy, nie pozbywam mocy temu co zostało mi dane oddzielając każdego dnia dobro od zła i witana serdecznie przez wiernego towarzysza przemijania.
Nie muszę już odwracać wzroku. Czas wyżłobił pożegnanie na mojej twarzy. 
A ja? , zapytało cicho serce...

Odpoczynek


      Tę drogę rzadko wybierali zagubieni w leśnej gęstwinie. 
W jej połowie, między jedną wioską a drugą leżał duży, porośnięty zielonym mchem kamień. Był drogowskazem dla tych, którzy o nim wiedzieli.
Przysiadałam czasem na kamieniu, bo byłam jedną z tych która wie. 
Wiele, wiele lat po pierwszej wędrówce w nieznanym lesie kamień zniknął. Ludzie z wiosek kiwali głowami - leży tam dalej przy starej jodle, był wczoraj i dziś rano.
Ale choć wracałam kamienia nie znalazłam i nigdy więcej go nie widziałam. 
Teraz wiem, ludzie mieli rację. To ja pomyliłam leśne drogi. 
Wiem, Kamieniu, że jesteś tam gdzie jesteś od setek, tysięcy lat, a drogę jak zwykle w tej wędrówce wskazuje opiekuńczy Anioł. 
Tym, którzy wierzą w anioły.

 

Cisza



      Po chmurach deszczowego dnia nie było śladu. Szarzejący zmierzch odsłaniał wątłe światło rozrzuconych na niebie gwiazd i z każdą chwilą gasnącego dnia świecących coraz mocniej. Wkrótce już można było dojrzeć Mleczną Drogę. Położył głowę na oparciu krzesła, na granatowym niebie roiło się od jasnych punkcików. Potrafił rozpoznać i nazwać kilka z nich. Wiedział o gwiazdozbiorze Argo, największym na południowym niebie, podzielonym na kilka mniejszych, żeby można je było ogarnąć wzrokiem.   
Jak w swojej żaglówce, którą mknął po mazurskich jeziorach, wygodnej i szybkiej rufa, kil, żagiel i kompas dały nazwę częściom tej konstelacji.
Żaglówkę wypatrzył któregoś dnia w marinie, wyremontował, a na niebieskim dziobie białym literami wypisał imię. Jego wielkiej miłość. Tej dziewczyny z grubym warkoczem w kolorze ognia. Była delikatna i silna. Piękna, z tajemnicą której nie mógł posiąść. Pozwoliła mu zbliżyć się do siebie.
Światło bijące z jej wnętrza, nigdy nie nazwane, nieodgadnione przyciągało, mamiło, niepokoiło. 
Leciał ku niej mądrej, wrażliwej, czystej próbując nabrać tego światła  jak się nabiera wodę w dłonie podnosząc je do spragnionych ust. Im więcej pił, tym większe było jego pragnienie.
Zapełnił nim całe swoje serce, zaspokoił ciało. I tylko myśli pozostały wciąż nienasycone. Myśli, które gasiły światło powoli, niepostrzeżenie w ciszy któregoś poranka, drugiego i następnych. W złej ciszy coraz smutniejszych oczu, przykrywanych w geście obrony zaciśniętymi powiekami z kroplami łez uwięzionymi w rzęsach…
...Noc już całkiem dojrzała bezchmurna, rozpostarła się nad jego głową gwiazdami, które odbijały się w niczym nie mąconej wodzie jeziora i otuliła go samotnego. Raz jeszcze zadarł głowę w zachwycie pojąc oczy jesiennym, nocnym niebem. Wypatrywał gwiazdy, która pociągnie go ku sobie nie pętając na ziemi. 
W miliardach gwiazd odszukać tą jedną.
Tam, gdzie nie patrzył spadała na ziemię nieduża, niezbyt silnie świecąca Gwiazda Przeznaczenia.

Zgasił papierosa, umościł się w zimnym łóżku.
Może jutro będzie równie piękna noc.


lipiec 2011.