Anioł


Nie czekaj prostych kilku słów : co u ciebie słychać, nie usłyszysz. Telefon zasnął na półce, niepotrzebny. 
Skrzynka na listy pełna kolorowych zaproszeń od nieznajomych - na zawsze niepoznanych. 
Milczysz, uciekasz, wróć – nie, to tylko wyobraźnia czyta słowa nigdy przez nikogo nie wysłane. 
Dotykasz drżącą ręką miejsca gdzie powinno być serce. Ciebie nie ma. 
Podłączona do świata sznurami powinności, przyrzeczeń, zobowiązań, terminów jak marionetka w sprawnych rękach losu, tańczysz.
Wieczorami łyżeczką odmierzasz pokarm dla duszy, który czyni cię żywą. 
Tak zapisane jest w księdze przeznaczenia :
Święta Wolności zrodzona we  łzach, nie tak miało być a jest. 
Stoję pokorna przed tobą. Jakiej trzeba mocy żeby być słabą? 

Nad drzewami przy pustej, leśnej drodze usłyszałam szelest skrzydeł.
   -  Dlaczego na tak długo opuściłeś mnie Aniele!





Matka


        Każdego dnia odrobina mniej przeszłości zasiada skoro świt za stołem, na śniadanie. Kościstymi dłońmi rozciera grubo masło na chlebie z okrojoną skórką. Zbliża kubek z gorącym mlekiem do bezzębnych ust. Wyciąga niepewnie rękę na środek stołu, obmacując ułożone półmiski i talerze z potrawami. Wielkie oczy w wychudłej twarzy pobrużdżonej latami ciężkiej pracy są jak wygasłe latarnie, które same potrzebują wskazywać im drogę.  Do schodka, który oddziela bezpieczny mikroświat domu od bezkresu pól i lasów rozciągających się tuż za podwórkiem. 
Są tam, czuje, kiedy mocniej wciągnie powietrze do płuc zmieszany zapach sosnowych gałęzi drzew posadzonych w jej młodości przez ojca i dojrzałego pszenicznego pola, uparcie oranego co wiosnę twardymi rękami syna. 
Drobnymi kroczkami podpierając się laską idzie w kierunki sękatej ławki zbitej z desek brzozy upadłej któregoś letniego, parnego dnia od uderzenia pioruna.
Tamtego wieczoru siedziała na łóżku tuląc dzieci do siebie, odmawiała pospiesznie modlitwy z dudniącym ze strachu sercem a krótki, trwożliwy krzyk zbiegał się z łomotem burzy, która obsiadła, zdawało jej się na długie godziny jej dom, stodołę, oborę, podwórze, cały dobytek. Głośny trzask rozdartej na pół starej brzozy był ostatnim akordem nawałnicy, odeszła powoli zabierając strach w inne strony.
      
     Wyczuwa pod palcami szorstką fakturę ławki, miejsca swojskiego dla sąsiadów którzy wpadają na chwilkę z pytaniem o zdrowie i dla zabłąkanych turystów, którzy szukają noclegu. Stąd, choć już nic dojrzeć nie może ma przed sobą cały świat dobrze jej kiedyś znany i życie do poranka wymodlone na koralikach różańca leżącego jak co dzień na kolanach. Promienie zachodzącego słońca ogrzewają jej wciąż zziębnięte ciało a ukryty gdzieś w polu świerszcz dołączył swoją pieśń.
Zobaczyć miękką, ciepłą, pachnące mlekiem  prawnuczkę. 
Pozwól mi Panie, szepce w stronę pustej drogi.




Jedyna


     Rysowane szarą i czarną kredką szczęście na niedużym płótnie.
Jej twarz, włosy, zapach, czułe słowa, dotyk, rozkosz, spełnienie, radość. Własne niebo. Początek i koniec, życie i nieśmiertelność. Ból rozstania, tęsknota i pustka niczym nie wypełniona, jej imię. Od chwili porannej świadomości do nocnego zaśnięcia ze zmęczenia targanym burzą rozpaczy, z powtarzanym pytaniem bez odpowiedzi ‘dlaczego’, z pamięcią dłoni czule wędrujących po miedzianym aksamicie włosów, piersi, łona. W narkotycznym głodzie jej śmiechu, spojrzenia, dotyku warg. Zatrzaśnięte któregoś dnia  drzwi z rąbkiem kwiecistej sukienki, ostatnim kadrem najpiękniejszej historii miłosnej w jego życiu podcięły mu nogi jak bat kata. Upadł na kolana z twarzą do ziemi, bezgłośnie wył z bólu. Pustka która w tym momencie przybiegła wciągnęła go w drżącą modlitwę z prośbą o nieistnienie.
Zapomnienie. Jej imienia.
Prośba nigdy nie została wysłuchana. Nie doznał miłosierdzia.
Ogień, który palił jego wnętrzności i rozum nie ugasiła żadna inna, choć w wielu oczach ujrzał swoje odbicie malowane miłosnymi słowami. Szukał tylko jej. A choć była blisko, teraz już najdalej, bo bezpowrotnie.
Wziął farby, na białej ścianie za wezgłowiem łóżka długimi pociągnięciami pędzla malował spiralę kolorów, które przechodziły jeden w drugi, pomarańcze, czerwienie, zielenie i fiolety, zielenie i fiolety…Z pasją, z niepokojem, z uporem, z bólem i nadzieją. Jego własna mandala, na ten moment życia. 
   A potem  nadchodziła cisza, długo i niespostrzeżenie, ciężkimi wieczorami i wzgardzanymi porankami, gdy budził się u boku kolejnej bez imienia, z obcą twarzą i nieznanym zapachem. Żeby przeżyć musiał tworzyć, a wszystko co robił naznaczał pamięcią o niej. W ciszy pustego domu, w złudnej pustce swojego serca rodziły się prace doskonałe. Delikatne ale stanowcze w prowadzeniu narzędzia, ciekawe w niepowtarzalnej formie, sposobie patrzenia na otaczającą rzeczywistość. Tylko tak mógł odzyskać spokój, wkładając swoją miłość, talent i wrażliwość w akt tworzenia.
   Zaproszeni na wernisaż goście przypatrują się pozawieszanym w prostych, surowych ramach kawałkom jego poszatkowanego serca na tle nieskazitelnie białych ścian wielkomiejskiej galerii. Piją czerwone wino w wysmukłych kieliszkach, ściszonym głosem rozkładają obrazy na części jak niechodzący zegar, żeby dostać się do jego wnętrza zaspokajając tajemnicę działania.
Słyszy… - piękne, ciekawe, urocze, magiczne!
      Gdybyś wiedziała co mówią o tobie, kochana!