Każdego dnia odrobina mniej
przeszłości zasiada skoro świt za stołem, na śniadanie. Kościstymi dłońmi
rozciera grubo masło na chlebie z okrojoną skórką. Zbliża kubek z gorącym
mlekiem do bezzębnych ust. Wyciąga niepewnie rękę na środek stołu, obmacując
ułożone półmiski i talerze z potrawami. Wielkie oczy w wychudłej twarzy
pobrużdżonej latami ciężkiej pracy są jak wygasłe latarnie, które same
potrzebują wskazywać im drogę. Do
schodka, który oddziela bezpieczny mikroświat domu od bezkresu pól i lasów
rozciągających się tuż za podwórkiem.
Są tam, czuje, kiedy mocniej wciągnie
powietrze do płuc zmieszany zapach sosnowych gałęzi drzew posadzonych w jej
młodości przez ojca i dojrzałego pszenicznego pola, uparcie oranego co wiosnę
twardymi rękami syna.
Drobnymi kroczkami podpierając się laską idzie w kierunki
sękatej ławki zbitej z desek brzozy upadłej któregoś letniego, parnego dnia od
uderzenia pioruna.
Tamtego wieczoru siedziała na
łóżku tuląc dzieci do siebie, odmawiała pospiesznie modlitwy z dudniącym ze
strachu sercem a krótki, trwożliwy krzyk zbiegał się z łomotem burzy, która
obsiadła, zdawało jej się na długie godziny jej dom, stodołę, oborę, podwórze,
cały dobytek. Głośny trzask rozdartej na pół starej brzozy był ostatnim akordem
nawałnicy, odeszła powoli zabierając strach w inne strony.
Wyczuwa pod palcami szorstką
fakturę ławki, miejsca swojskiego dla sąsiadów którzy wpadają na chwilkę z
pytaniem o zdrowie i dla zabłąkanych turystów, którzy szukają noclegu. Stąd,
choć już nic dojrzeć nie może ma przed sobą cały świat dobrze jej kiedyś znany
i życie do poranka wymodlone na koralikach różańca leżącego jak co dzień na
kolanach. Promienie zachodzącego słońca ogrzewają jej wciąż zziębnięte ciało a
ukryty gdzieś w polu świerszcz dołączył swoją pieśń.
Zobaczyć miękką, ciepłą,
pachnące mlekiem prawnuczkę.
Pozwól mi Panie, szepce w stronę pustej
drogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz