Dziewięć


  miłość...   

     Los naszego życia w chwili narodzin spleciony złotymi nićmi w koronkowy wzór na niebie nocy jak wielka tkanina przeznaczenia, sieć, wiąże nas ze wszechświatem i ze sobą wzajemnie, a wzór na tkaninie stanowi drogę naszego istnienia.
Skąd przybyłaś niewinna i piękna o niebieskich ufnych oczach, z burzą czarnych włosów, skórą różową i delikatną jak jedwab? Maleńkie dłonie zaciskają się kurczowo na palcu matki a tycie usteczka zgięte w podkówkę wołają o uwagę zanoszącym się płaczem. Moje serce z radością i szczęściem przytula pachnące mlekiem twoje ciało, a oczy sycą się jego skończoną doskonałością. 
Duszo, która wybrałaś czas i rodziców chylę przed tobą czoło w zachwycie i szacunku. Witaj.
Przed tobą podróż, której nie może zaoferować żadne biuro, a jej trasy nie wyznaczy żadna mapa. Dostałaś kompas jak każdy podróżnik na świecie. Z jedną literą na tarczy. 
M jak wschód – miło cię poznać, dobrze że jesteś, M jak zachód – żegnaj, bądź zdrów, M jak południe - daj rękę popłyniemy, M jak północ - w ciszy słychać każde niewypowiedziane słowo. 
Strzeż kompasu przed rozpaczą, niewiarą, cynizmem, pogardą, żeby nie rozchwiały czułej igły w jego wnętrzu myląc kierunki. Każdy nieodpowiedni do trasy to jeden człowiek zraniony, to twoje serce złamane.
Spoglądaj na kompas każdego dnia a kiedy poczujesz się zmęczona, przystań na chwilę, przysiądź, odpocznij, zaśnij na miękkiej poduszce pełnej dobrych snów. A potem znowu w drogę. 
     Cudo nasze, moje, któregoś dnia poprowadzisz mnie za rękę do miejsca z którego przybyłaś gładząc siwe włosy z szeptanymi słowami otuchy.
'Nic się nie bój, jestem przy tobie'. Będę Cię słyszeć.
Zamknie się koło życia.  
                          
                                        

Pięć


     W ciszy pierwszej godziny poranka, ciemnego zimową porą i ledwie rozświetlonej bladym słońcem w letnie dni kładła palce na klawiaturze wystukując słowa z rozedrganego serca, z niemych ust. 
Próbowała ułożyć je w obrazy jak dziecko układa puzzle, zdziwiona, że z matrycy którą dostała przychodząc na świat nie można stworzyć dzieła w trójwymiarowej rzeczywistości. Wciąż brakowało jednego elementu. Tysiące małych kawałeczków z pamięci, podświadomości, z tego co się zdarzyło i zdarzyć mogło, słów. 
Z purpury jej serca, z czerwieni ran, z błękitu wyobraźni, z zieleni radości, szarości łez, różu tkliwości, pustki rąk.  Tysiące barw, kolorów przeplatanych jak warkocz rozwieszony od wschodu do zachodu każdego dnia, od horyzontu do koniuszków palców. 
I jeszcze muzyka od porannego skowronka, nawoływania kukułki, tęsknoty bluesa, melancholii ballady, niemilknącej pieśni na czułych strunach serca, jednostajnego tik-tak na zegarze lat. 
   Malowała obrazy nieporadnie, naiwnie z radością i wiarą dzieła wielkiego, niepowtarzalnego, który zaprowadzi ją do dwuosobowego edenu gdzie kwiaty nigdy nie więdną a nad głowami unoszą się rajskie ptaki. W którym panuje wraz z królem wszechświata, synem Odyna i Frigg, Odysem, Małym Księciem, Piotrusiem Panem, tym którego dotknęła w ciemności wyśnionym słowem.  
Jej dzieło nie ma początku, nie wie gdzie się zaczyna. Codziennie dokłada jeden element chociaż wie, że czasu może nie starczyć na znalezienie tego brakującego. Lecz czas nie ma końca a dusza jest nieśmiertelna. 
     Brakujący element na płótnie jej szczęścia odbija się w lustrze prochem ciała. 


Cztery



w moim mieście, gdzie śpi czas...

     Znowu zakwitły stuletnie kasztany w miejskiej alei. Wielkie zielone parasole pod którymi nie dosięgnie żadna kropla letniego deszczu pysznią się kwiatami jak przekupki na Jeżyckim Rynku. Miło spacerować niespiesznie, gdy drzewa chronią przed skwarem letniego dnia. Czas płynie w rytm kroków na szutrowej drodze a myśli wybiegają wprzód – nad staw, który za kilka chwil wyłoni się wśród parkowych trawników. Jaskrawo złote plamy słońca igrają na mojej sukience, ramionach i stopach i gasną nagle pod gęstą koroną. Z obu stron szerokiej alei przemkną czasami po rozgrzanym asfalcie samochody, ze zgrzytem wyłoni się zza zakrętu zielony tramwaj. Niewysokie domy ledwie widoczne wśród wybujałych zielenią ogrodów migają czerwienią dachówek i wygasłych kominów. Zamykają aleję po jej obu stronach druciane płoty po których wiją się teraz zielony groszek, różnokolorowe powojniki, ozdobna fasola. Idę wolno delektując się chwilą, samotnością na drodze i spokojem, gdy wiem że władam tym miejscem i czasem minionym, bezpiecznym. Wspomnieniem dzieciństwa. Stare kasztany świadkowie narodzin mojej matki, mnie i mojej córki tkwią w ziemi mocno. W ich odradzających się co wiosna arteriach płyną niewidzialne soki dające nadzieję na obfitość strzelistych kwiatów, gdy cieszą oczy bielą i czerwienią płatków w słoneczny dzień.  Zielone kasztany łączą przeszły czas z teraźniejszym. 
Ja jestem tylko przechodniem, iskrą, która rozbłysła na chwilę w ciemności tworzenia. I na krótką chwilą, tyle tylko ile błyszczy iskra, dotknęłam nieśmiertelności. 
     Ze znanej drogi, która ma swój początek wśród gwiazd i koniec wśród kwiatów zeszłam nagle, niespodzianie dla siebie samej do jednego z tych swojskich, starych domów stojących rzędem wzdłuż kasztanowej alei. Nie wiedzieć po co, prowadzona jak ślepiec weszłam przez szeroko otwartą furtkę do ogrodu w połowie którego stał dom pomalowany kremową farbą. Na małym placyku z tyłu domu rozłożył swoje konary orzech, a pod nim stała ławeczka z przerzuconym na oparciu jedwabnym, szafirowym szalem. Wpółotwarte, solidne drzwi domu zachęcały do wejścia. Przekroczyłam próg. 
Wewnątrz panował miły chłód. Zrobiłam jeszcze parę kroków w głąb domu. Słychać było trzask zamykających się za mną drzwi. Z jasnego, gorącego dnia znalazłam się nagle w miejscu absolutnej ciszy i zupełnej ciemności. Żaden choćby najmniejszych jaśniejszy punkt, żaden dźwięk ani zapach nie skierował mojej uwagi. Stanęłam. Nie widziałam nawet swoich nóg czy wyciągniętych rąk. Zanurzona w ciemności czułam tylko bicie mojego serca. Bez strachu. Czekałam, nie wiedziałam na co.  Chwilę, dwie, trzy.
Aż usłyszałam słowo, jedno słowo, Nathaniel.
W tej sekundzie wrócił gwar świata, jasność dnia, ciepło drogi na której znowu stałam.
 
I już nic nie było takie Jak Do Tej Chwili...
                                   

                                                        

/ imię Nathaniel oznacza "podarowany przez Boga"/

między Trzy a Siedem


   To co najtrudniejsze
to purpurowe zachody słońca skrywającego się na koniec za czarny rząd gęstego lasu,
słodki zapach maciejki otwierającej się po upalnym dniu
koncert świerszczy w żywopłocie przerywający parną ciszę ciemnego pokoju
   To co boli
to jasnozłote poranki wyśpiewywane radośnie przez skowronki
ożywczy, mocny zapach świerków i jodeł zaglądających konarami w okno
lśniące w czystych kroplach rosy iskierki nieba zawieszone na delikatnych pajęczych koronkach
miękkość trawy pod nagimi stopami, smak poziomek i malin z leśnej polany, chłód wody stawu, do którego prowadzi ścieżka wydeptana przez dzikie zwierzęta.
Najtrudniej jest zatrzymać piękno dla siebie gdy pragniesz się nim dzielić.
Boli, gdy już wiesz, że dusza poety nic nie znaczy wobec głodu czyiś oczu. 
Za dotyk tego, kto przemija każdej chwili w złudnej stałości życia czyjegoś
i piękniejszy jest od wiecznej piękności świata całego oddam sny do ostatniej nocy.