Cztery



w moim mieście, gdzie śpi czas...

     Znowu zakwitły stuletnie kasztany w miejskiej alei. Wielkie zielone parasole pod którymi nie dosięgnie żadna kropla letniego deszczu pysznią się kwiatami jak przekupki na Jeżyckim Rynku. Miło spacerować niespiesznie, gdy drzewa chronią przed skwarem letniego dnia. Czas płynie w rytm kroków na szutrowej drodze a myśli wybiegają wprzód – nad staw, który za kilka chwil wyłoni się wśród parkowych trawników. Jaskrawo złote plamy słońca igrają na mojej sukience, ramionach i stopach i gasną nagle pod gęstą koroną. Z obu stron szerokiej alei przemkną czasami po rozgrzanym asfalcie samochody, ze zgrzytem wyłoni się zza zakrętu zielony tramwaj. Niewysokie domy ledwie widoczne wśród wybujałych zielenią ogrodów migają czerwienią dachówek i wygasłych kominów. Zamykają aleję po jej obu stronach druciane płoty po których wiją się teraz zielony groszek, różnokolorowe powojniki, ozdobna fasola. Idę wolno delektując się chwilą, samotnością na drodze i spokojem, gdy wiem że władam tym miejscem i czasem minionym, bezpiecznym. Wspomnieniem dzieciństwa. Stare kasztany świadkowie narodzin mojej matki, mnie i mojej córki tkwią w ziemi mocno. W ich odradzających się co wiosna arteriach płyną niewidzialne soki dające nadzieję na obfitość strzelistych kwiatów, gdy cieszą oczy bielą i czerwienią płatków w słoneczny dzień.  Zielone kasztany łączą przeszły czas z teraźniejszym. 
Ja jestem tylko przechodniem, iskrą, która rozbłysła na chwilę w ciemności tworzenia. I na krótką chwilą, tyle tylko ile błyszczy iskra, dotknęłam nieśmiertelności. 
     Ze znanej drogi, która ma swój początek wśród gwiazd i koniec wśród kwiatów zeszłam nagle, niespodzianie dla siebie samej do jednego z tych swojskich, starych domów stojących rzędem wzdłuż kasztanowej alei. Nie wiedzieć po co, prowadzona jak ślepiec weszłam przez szeroko otwartą furtkę do ogrodu w połowie którego stał dom pomalowany kremową farbą. Na małym placyku z tyłu domu rozłożył swoje konary orzech, a pod nim stała ławeczka z przerzuconym na oparciu jedwabnym, szafirowym szalem. Wpółotwarte, solidne drzwi domu zachęcały do wejścia. Przekroczyłam próg. 
Wewnątrz panował miły chłód. Zrobiłam jeszcze parę kroków w głąb domu. Słychać było trzask zamykających się za mną drzwi. Z jasnego, gorącego dnia znalazłam się nagle w miejscu absolutnej ciszy i zupełnej ciemności. Żaden choćby najmniejszych jaśniejszy punkt, żaden dźwięk ani zapach nie skierował mojej uwagi. Stanęłam. Nie widziałam nawet swoich nóg czy wyciągniętych rąk. Zanurzona w ciemności czułam tylko bicie mojego serca. Bez strachu. Czekałam, nie wiedziałam na co.  Chwilę, dwie, trzy.
Aż usłyszałam słowo, jedno słowo, Nathaniel.
W tej sekundzie wrócił gwar świata, jasność dnia, ciepło drogi na której znowu stałam.
 
I już nic nie było takie Jak Do Tej Chwili...
                                   

                                                        

/ imię Nathaniel oznacza "podarowany przez Boga"/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz