Dziesięć

na podwójnej pięciolinii tylko wygrywać...

      W szklanej kuli nie ma kalendarza, w ciszy niewidzialnych ścian nie odbijają się minuty, godziny, pory roku. Słychać tylko bicie serca.
Aż kiedyś przyszła, wślizgnęła się do jej wnętrza Ta Chwila z olśniewającą, porażającą pewnością 
i... rozkwitła tęcza. 
Różowy deszcz dźwięczył pianissimo roznoszony kroplami na skrzydłach motyli, miękki dywan soczystej trawy przetykany bajecznymi kwiatami tłumił kroki na dwa pa – tam i z powrotem. Do ciebie, od ciebie, ode mnie, do mnie.
Na diamentowych skrzypcach, które podarował jej czas wygrywała melodie zapisane na partyturze zaczynającej się jego imieniem, jak wielki klucz wiolinowy z rozczochranymi, jasnymi włosami.
Melodia czaruje, kołysze, koi, pieści.
Każda nuta - cząstka serca, kropla krwi, kropla łzy, wołanie, które odbija się po tysiąckroć od szklanych ścian. Kiedy pękną napięte struny, kiedy roztrzaska się na kawałki diamentowy skarb na nic żal, że wystarczyło chwili by wejść między anioły.
Słychać jeszcze melodię,
wystarczy słowo, by spaść w czeluść nieistnienia.
Dyrygencie!


W ciszy

      Wróżka nad białą świecą rozkłada ręce, ona wie to co ty – serce zamknięte, zranione lub płochliwe. Miłość przyciągniesz miłością, rzekła. Na drogę dała tajemnicze znaki jak pismo zapomnianego ludu, przepisz sobie na czystej kartce czerwoną kredką, miej blisko przy sobie, przykazała.
Wkrótce runiczny skrypt przywołał kogoś, kto z kolorowymi słowami na ustach bez drgnięcia ręki wbił ostrze w zabliźnioną ranę. Nie słyszała chichotu demona, nie czuła ciepła anielskich skrzydeł. Otworzyła się stara rana, krew sączyła się wolno i długo, im więcej miłosnych zaklęć tym mniej i mniej było jej duszy. Zostało na koniec już tylko imię. Jak mantra, jak tarcza, jak błogosławieństwo, które przeniosła w sercu ponad kłamstwem, głupotą, niewolą spętanego bezsensem umysłu, ponad szarości dni obłędu robota uruchamianego guziczkiem strachu.  Imię świecące w ciemności rozpaczy i bólu wątłym promykiem przeszłości. Poszła ku niemu jeszcze raz choć sił brakowało, po słowa związane obojętnością, stare słowa gorzkie i ciężkie, w końcu wypowiedziane.
Tak bardzo bała się nim umarła.
Teraz w ciszy czeka na kogoś, kto umarł jak ona.


Podróż z mistrzem


O tej godzinie w uśpionej wsi tylko wybrańcy dobrego losu z resztkami snu na zmęczonych twarzach spokojnie wypatrują w ciemności.
Wehikułu czasu, który zabiera ich co dzień z beznadziei walki z wiatrem, deszczem, suszą, chwastami, stonką, pożarem do miejsca gdzie o strachu nieprzewidywalności rozmawia się jakby to nie ich dotyczyło. Do miasta, w którym na osiem godzin sprzedają swoje spracowane ręce.
Stoję z boku, zawstydzona czerwoną walizką na kółkach, która zdradza wątłość mych mięśni. Obca. Niebieski autobus prychając spalinami posłusznie zatrzymuje się na poboczu drogi, która czarnym asfaltem przecięła zbożowe pole znikające za niewielkim wzniesieniem. W półmroku świecących od niechcenia żółtych lampek tuż przy suficie autobusu słychać cichą muzykę z miejsca kierowcy.
Nieznane dotąd uczucie jednoczesnego bycia częścią tej mikrospołeczności ze świadomością osobności, inności, przypadkowości w zetknięciu z odsłaniającym się z ustępującej nocy pięknem przyrody, sprawia że śnię na jawie. Z każdą chwilą, powoli przenoszę się w świat obrazu przedzielonego  szybami pojazdu.
Jedziemy niespiesznie, z początku omiatając światłami reflektorów stare drzewa rosnące przy drodze. Czarne, potem granatowe, ciemnoszare ściany lasu bliżej i dalej, bryły domów rozrzucone bezładnie wśród pól wyłaniają się z postępującej mgły zrazu rachitycznie podświetlanej nieśmiałym świtem. Obraz zmienia się z każdą minutą.
Jeszcze chwila i mogę dojrzeć ciemnozielone korony drzew wybujałe na białych pniach brzóz i strzeliste topole przecięte w połowie szpalerem niedojrzałych jarzębin. 
Bliżej rozległe połacie łąki z porozrywanym w cieńsze i grubsze pasma sinobiałym zamgleniem, poszatkowane płotem z ociosanych drzewnych bali. Krowy jak gliniane figurki ze łbami przy ziemi, zastygłe, schowane po części w oparach sierpniowego poranka.
Słońce wędruje wyżej już nie kremoworóżowe a pomarańczowe. Odbija się na sekundy w mijanym stawie zarośniętym trzciną i wodnymi, brązowymi pałkami.
Pojawiają się ptaki, które prostują skrzydła przysiadłszy na zwiniętej w wielkie walce słomie. 
Mgła rzednieje, coraz bledsza, aż w końcu ustępuje porankowi. Nastrój przyrody za oknem staje się radosny wielobarwnością drzew, krzaków, kwiatów oświetlanych słońcem i czesanych delikatnie wiatrem.
I już nie wiem czy oglądam dzieło Van Gogha niemal dotykając go rozcapierzonymi palcami, czy sama jestem częścią obrazu.


 



Strach


Stąpasz ostrożnie żeby nie dotknąć cienkiego sznureczka 
z zawieszonym na końcu kryształowym dzwoneczkiem. 
       Wiesz, że kiedy się odezwie piękny i silny wygra melodię
 o świecie pogoni za rozkoszą i zdradą. 
         Ostatnią rzeczą której pragniesz w swej słabości to 
przyznać, że taki jest świat. 
          Jeśli miłość jest ułudą to znaczy że ja nie istnieję?






Nauczyłaś


     Żaden list już nie czeka na poczcie, żadna kartka z białymi bzami. Ani ręce które piszą ciepłe słowa, ani głowa w której rodzą się myśli i pamięta, ani serce, które ciepłem wypełnia każde wspomnienie przeszłych dni. Kluczyk do skrzynki też się zapodział, niepotrzebny.
I już o nic nie pytasz kiedy stoję z bukietem chryzantem i opowiadam o dniach które mi jeszcze zostały. Przecieram chustką twoje zdjęcie na nagrobnej płycie, uśmiechnięte z burzą loków i młodą radością, która nie zna zakończenia. Ja znam. Nie dziwisz się więc, że tak kocham szaleńczo swoje życie Mamo.
Śpij spokojnie, walczę jak mnie nauczyłaś. Z brakiem nadziei podkradającym się wieczorami do pustego domu, z nieufnością wobec innych nieufnych, ze strachem jutrzejszego dnia cierpliwie nizanego na sznur dobrych uczynków, o których zapomniałam, z rozpaczą, która pazurami chce zaorać moją twarz bruzdami.
      Powiedziałaś,
kochaj tak jak sama chcesz być kochana
nie oglądaj miłości jak monety na dłoni
podaruj ją temu, kto jej pragnienie choćby myślał że jej nie potrzebuje skoro jest panem siebie.
Nauczyłam się Mamo. Kocham.