Podróż z mistrzem


O tej godzinie w uśpionej wsi tylko wybrańcy dobrego losu z resztkami snu na zmęczonych twarzach spokojnie wypatrują w ciemności.
Wehikułu czasu, który zabiera ich co dzień z beznadziei walki z wiatrem, deszczem, suszą, chwastami, stonką, pożarem do miejsca gdzie o strachu nieprzewidywalności rozmawia się jakby to nie ich dotyczyło. Do miasta, w którym na osiem godzin sprzedają swoje spracowane ręce.
Stoję z boku, zawstydzona czerwoną walizką na kółkach, która zdradza wątłość mych mięśni. Obca. Niebieski autobus prychając spalinami posłusznie zatrzymuje się na poboczu drogi, która czarnym asfaltem przecięła zbożowe pole znikające za niewielkim wzniesieniem. W półmroku świecących od niechcenia żółtych lampek tuż przy suficie autobusu słychać cichą muzykę z miejsca kierowcy.
Nieznane dotąd uczucie jednoczesnego bycia częścią tej mikrospołeczności ze świadomością osobności, inności, przypadkowości w zetknięciu z odsłaniającym się z ustępującej nocy pięknem przyrody, sprawia że śnię na jawie. Z każdą chwilą, powoli przenoszę się w świat obrazu przedzielonego  szybami pojazdu.
Jedziemy niespiesznie, z początku omiatając światłami reflektorów stare drzewa rosnące przy drodze. Czarne, potem granatowe, ciemnoszare ściany lasu bliżej i dalej, bryły domów rozrzucone bezładnie wśród pól wyłaniają się z postępującej mgły zrazu rachitycznie podświetlanej nieśmiałym świtem. Obraz zmienia się z każdą minutą.
Jeszcze chwila i mogę dojrzeć ciemnozielone korony drzew wybujałe na białych pniach brzóz i strzeliste topole przecięte w połowie szpalerem niedojrzałych jarzębin. 
Bliżej rozległe połacie łąki z porozrywanym w cieńsze i grubsze pasma sinobiałym zamgleniem, poszatkowane płotem z ociosanych drzewnych bali. Krowy jak gliniane figurki ze łbami przy ziemi, zastygłe, schowane po części w oparach sierpniowego poranka.
Słońce wędruje wyżej już nie kremoworóżowe a pomarańczowe. Odbija się na sekundy w mijanym stawie zarośniętym trzciną i wodnymi, brązowymi pałkami.
Pojawiają się ptaki, które prostują skrzydła przysiadłszy na zwiniętej w wielkie walce słomie. 
Mgła rzednieje, coraz bledsza, aż w końcu ustępuje porankowi. Nastrój przyrody za oknem staje się radosny wielobarwnością drzew, krzaków, kwiatów oświetlanych słońcem i czesanych delikatnie wiatrem.
I już nie wiem czy oglądam dzieło Van Gogha niemal dotykając go rozcapierzonymi palcami, czy sama jestem częścią obrazu.


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz