Pożegnanie gości

Skazanych na siebie od chwili narodzin
Dwoje stoi na ganku.
Machają w stronę odjeżdżającego auta.
On ma ręce twarde, spracowane
Z czarną ziemią za paznokciami, która
Wgryzła się jak napity kleszcz
I nie chce odpaść w pośpiesznej wieczornej kąpieli
Na emaliowanej misce w rogu kuchni.
Przy nim ona, poorana na wzór jesiennego pola
Głębokimi bruzdami na szarej twarzy bez krwi.
Przy drewnianej lasce zgarbiona jak przydrożna wierzba
Poprawia trójkąt ciepłej chustki
Opadającej na ślepe oczy w wyblakłym błękicie.
Pamięta, że trzeba pomachać kościstą dłonią
Na pożegnanie, kiedy usłyszy odjeżdżający
Spod ganku samochód.
Za chwilę znajoma od zawsze samotna cisza
Utuli w ogromnej pierzynie jej chore ciało
I nie przyniesie snu aż do świtania.
On upadnie ciężko na posłanie
Przy którym waruje rudy kundel, który
Obchodzi gospodarstwo
Nim zalegnie w lichej budzie z wiązką słomy.
Skazani na siebie samotny mężczyzna i stara matka
Czekają ostatniego świtu razem.
Pogodzeni z losem i ze sobą wzajemnie
Bezradni.

                                            Następny ranek rozłączył ich ziemską wędrówkę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz