Chodź za mną

Gdzieś na starej Pradze. 

Ty, który dojrzałeś księżyc między wysokimi domami 
w sierpniowy wieczór z pustawej miejskiej arterii 
wejdziesz przez żelazną bramę w inny świat. 
Pod odrapanymi murami ceglanej kamienicy tchnącej ciepłem
minionego dnia przytulają się do siebie maleńkie stoliki. 
Spokojne płomyki białych świec wetknięte w szklane butelki  
rozświetlają wpatrzone w siebie twarze zakochanych 
i mieszają się z czerwonym winem w wysokich kieliszkach.
Cicha muzyka, kot ocierający się o nogi gości,
para tancerzy pośrodku wybrukowanego podwórka.
Śpiew świerszcza, ciemny kontur starego drzewa, zapach ulicy, 
odgłos nocnego autobusu z pobliskiego przystanka, 
księżyc zaglądający w szyby czynszowych mieszkań. 
Dziesięć minut od obiecującego chwałę drapacza chmur 
lśniącego pustką czarnego szkła. 


                                                                      pójdź za księżycem

Najdalej



     W żelaznej łupince z nosem przy szybie, kilometry nad ziemią oglądając wschód słońca nad półokrągłym horyzontem
jesteś blisko.
Z gwiazdami pod palcami, w białych chmurach na głowie, z mróweczkami-ludzikami pod stopami
jesteś blisko
W złotym pokoju z widokiem na Wielki Kanion, w otwartych drzwiach Notre Dame, pod błękitno-białą Ostrą Bramą, w skromnym domku furtiana nad Wigrami, nad rozświetlonym gwiazdami czarnym fiordem, w herbaciarni nad Tamizą, na pustym polu Waterloo
jesteś blisko
Trochę ulic, dwa parki, jeden las i jezioro…
tak blisko…
…tak daleko… najdalej… poza wszystko… poza …Wszystko.
Tak blisko, najbliżej, mimo wszystko.
Tak daleko, tak blisko, tak…



Dziesięć

na podwójnej pięciolinii tylko wygrywać...

      W szklanej kuli nie ma kalendarza, w ciszy niewidzialnych ścian nie odbijają się minuty, godziny, pory roku. Słychać tylko bicie serca.
Aż kiedyś przyszła, wślizgnęła się do jej wnętrza Ta Chwila z olśniewającą, porażającą pewnością 
i... rozkwitła tęcza. 
Różowy deszcz dźwięczył pianissimo roznoszony kroplami na skrzydłach motyli, miękki dywan soczystej trawy przetykany bajecznymi kwiatami tłumił kroki na dwa pa – tam i z powrotem. Do ciebie, od ciebie, ode mnie, do mnie.
Na diamentowych skrzypcach, które podarował jej czas wygrywała melodie zapisane na partyturze zaczynającej się jego imieniem, jak wielki klucz wiolinowy z rozczochranymi, jasnymi włosami.
Melodia czaruje, kołysze, koi, pieści.
Każda nuta - cząstka serca, kropla krwi, kropla łzy, wołanie, które odbija się po tysiąckroć od szklanych ścian. Kiedy pękną napięte struny, kiedy roztrzaska się na kawałki diamentowy skarb na nic żal, że wystarczyło chwili by wejść między anioły.
Słychać jeszcze melodię,
wystarczy słowo, by spaść w czeluść nieistnienia.
Dyrygencie!


W ciszy

      Wróżka nad białą świecą rozkłada ręce, ona wie to co ty – serce zamknięte, zranione lub płochliwe. Miłość przyciągniesz miłością, rzekła. Na drogę dała tajemnicze znaki jak pismo zapomnianego ludu, przepisz sobie na czystej kartce czerwoną kredką, miej blisko przy sobie, przykazała.
Wkrótce runiczny skrypt przywołał kogoś, kto z kolorowymi słowami na ustach bez drgnięcia ręki wbił ostrze w zabliźnioną ranę. Nie słyszała chichotu demona, nie czuła ciepła anielskich skrzydeł. Otworzyła się stara rana, krew sączyła się wolno i długo, im więcej miłosnych zaklęć tym mniej i mniej było jej duszy. Zostało na koniec już tylko imię. Jak mantra, jak tarcza, jak błogosławieństwo, które przeniosła w sercu ponad kłamstwem, głupotą, niewolą spętanego bezsensem umysłu, ponad szarości dni obłędu robota uruchamianego guziczkiem strachu.  Imię świecące w ciemności rozpaczy i bólu wątłym promykiem przeszłości. Poszła ku niemu jeszcze raz choć sił brakowało, po słowa związane obojętnością, stare słowa gorzkie i ciężkie, w końcu wypowiedziane.
Tak bardzo bała się nim umarła.
Teraz w ciszy czeka na kogoś, kto umarł jak ona.


Podróż z mistrzem


O tej godzinie w uśpionej wsi tylko wybrańcy dobrego losu z resztkami snu na zmęczonych twarzach spokojnie wypatrują w ciemności.
Wehikułu czasu, który zabiera ich co dzień z beznadziei walki z wiatrem, deszczem, suszą, chwastami, stonką, pożarem do miejsca gdzie o strachu nieprzewidywalności rozmawia się jakby to nie ich dotyczyło. Do miasta, w którym na osiem godzin sprzedają swoje spracowane ręce.
Stoję z boku, zawstydzona czerwoną walizką na kółkach, która zdradza wątłość mych mięśni. Obca. Niebieski autobus prychając spalinami posłusznie zatrzymuje się na poboczu drogi, która czarnym asfaltem przecięła zbożowe pole znikające za niewielkim wzniesieniem. W półmroku świecących od niechcenia żółtych lampek tuż przy suficie autobusu słychać cichą muzykę z miejsca kierowcy.
Nieznane dotąd uczucie jednoczesnego bycia częścią tej mikrospołeczności ze świadomością osobności, inności, przypadkowości w zetknięciu z odsłaniającym się z ustępującej nocy pięknem przyrody, sprawia że śnię na jawie. Z każdą chwilą, powoli przenoszę się w świat obrazu przedzielonego  szybami pojazdu.
Jedziemy niespiesznie, z początku omiatając światłami reflektorów stare drzewa rosnące przy drodze. Czarne, potem granatowe, ciemnoszare ściany lasu bliżej i dalej, bryły domów rozrzucone bezładnie wśród pól wyłaniają się z postępującej mgły zrazu rachitycznie podświetlanej nieśmiałym świtem. Obraz zmienia się z każdą minutą.
Jeszcze chwila i mogę dojrzeć ciemnozielone korony drzew wybujałe na białych pniach brzóz i strzeliste topole przecięte w połowie szpalerem niedojrzałych jarzębin. 
Bliżej rozległe połacie łąki z porozrywanym w cieńsze i grubsze pasma sinobiałym zamgleniem, poszatkowane płotem z ociosanych drzewnych bali. Krowy jak gliniane figurki ze łbami przy ziemi, zastygłe, schowane po części w oparach sierpniowego poranka.
Słońce wędruje wyżej już nie kremoworóżowe a pomarańczowe. Odbija się na sekundy w mijanym stawie zarośniętym trzciną i wodnymi, brązowymi pałkami.
Pojawiają się ptaki, które prostują skrzydła przysiadłszy na zwiniętej w wielkie walce słomie. 
Mgła rzednieje, coraz bledsza, aż w końcu ustępuje porankowi. Nastrój przyrody za oknem staje się radosny wielobarwnością drzew, krzaków, kwiatów oświetlanych słońcem i czesanych delikatnie wiatrem.
I już nie wiem czy oglądam dzieło Van Gogha niemal dotykając go rozcapierzonymi palcami, czy sama jestem częścią obrazu.


 



Strach


Stąpasz ostrożnie żeby nie dotknąć cienkiego sznureczka 
z zawieszonym na końcu kryształowym dzwoneczkiem. 
       Wiesz, że kiedy się odezwie piękny i silny wygra melodię
 o świecie pogoni za rozkoszą i zdradą. 
         Ostatnią rzeczą której pragniesz w swej słabości to 
przyznać, że taki jest świat. 
          Jeśli miłość jest ułudą to znaczy że ja nie istnieję?






Nauczyłaś


     Żaden list już nie czeka na poczcie, żadna kartka z białymi bzami. Ani ręce które piszą ciepłe słowa, ani głowa w której rodzą się myśli i pamięta, ani serce, które ciepłem wypełnia każde wspomnienie przeszłych dni. Kluczyk do skrzynki też się zapodział, niepotrzebny.
I już o nic nie pytasz kiedy stoję z bukietem chryzantem i opowiadam o dniach które mi jeszcze zostały. Przecieram chustką twoje zdjęcie na nagrobnej płycie, uśmiechnięte z burzą loków i młodą radością, która nie zna zakończenia. Ja znam. Nie dziwisz się więc, że tak kocham szaleńczo swoje życie Mamo.
Śpij spokojnie, walczę jak mnie nauczyłaś. Z brakiem nadziei podkradającym się wieczorami do pustego domu, z nieufnością wobec innych nieufnych, ze strachem jutrzejszego dnia cierpliwie nizanego na sznur dobrych uczynków, o których zapomniałam, z rozpaczą, która pazurami chce zaorać moją twarz bruzdami.
      Powiedziałaś,
kochaj tak jak sama chcesz być kochana
nie oglądaj miłości jak monety na dłoni
podaruj ją temu, kto jej pragnienie choćby myślał że jej nie potrzebuje skoro jest panem siebie.
Nauczyłam się Mamo. Kocham.    
                               
                               

Pamięć


Oddaje ci
Czas leniwy i miękki jak futro kota
Radość nie wiadomo z czego i po co
Jasne oczy bez kropli łzy
Dłonie cierpliwe i łagodne
Ciało co było orężem a jest białą tkaniną na stole lat
Ufność dziecka w niewinność słów 
Oddaje ci
Otuchę, zasłuchanie, wiarę, że udźwigniesz.
Bez jednego snu wiedzę, że to co będzie takie musiało być
Noce ciemne i słoneczne poranki
Drogi z odciśniętymi śladami naszych stóp
Cień który pozostał tam, gdzie byliśmy chwilę
Oddaje ci świat, gwiazdy, marzenia
… odszedłeś
Pragnąłeś tego, czego dać nie mogę
z tabernakulum serca  jednego słowa, oddanego wiatrowi.







W pubie dla singli


       Nagie świece w prostych lichtarzach wątłym światłem zaglądają w zmęczone oczy dawnych kochanków jak latarnie, które nikomu już nie wskazują drogi, dzielą stół na pół. 
Trzydzieścioro za drewnianymi ławami tułaczy bez kompasu, ratunkowej kamizelki i mapy oceanu własnego życia kurczowo zaciskają dłonie na burcie przeszłości. Żeglarze bez patentu na pytanie co dalej?
Zdradzeni niegdysiejsi mężowie wciśnięci w garnitury lepszych czasów i czyjeś kiedyś żony udekorowane sukienkami na obfitych ciałach naznaczonych zwiędłymi pocałunkami. Purpurowo-karminowe usta starych panien ograniczone bruzdami czasu, na których każdy dzień wgryza się głębiej w mleczną przeszłość młodości. Wielkie, bezbronne brzuchy starych kawalerów wymoszczone w fotelu strachu między zimną kuchnią a pustym pokojem. 
Za stołami łupinkami leniwie kołyszącymi się na mieliźnie utraconego bezpieczeństwa dnia codziennego z gderaniem starej matki, śmiechem dzieci, łaszącym się do nóg kotem – trzydzieścioro samotnych o smutnych twarzach. Przed nimi w przejrzystych kuflach magiczny napój zapomnienia siebie, świata, myśli. Przepasany białą płachtą szaman krąży wokół od jednego do drugiego trzymając w dłoniach wielki, srebrny dzban dolewając napój z szeptanymi słowami rytuału. Gasną z każdą chwilą oczy nieszczęśników. 
Odpływają po kolei do swoich rajskich zakątków, gdzie znów są tym kim chcieli być. Brodzą po łące przyszłych czynów, wołają imię ukochane, prężą piersi, wykrzykują radośnie słowa niemodnej piosenki. Magia działa, jeszcze moment, chwilę… 
Nagle cichnie za stołami.
Zwieszone głowy, bezwstydne łzy, puste spojrzenia przecinają powietrze od ściany do ściany przesiąkniętego dymem przytułku dla samotnych. Już czas opuścić drewnianą łupinę.
W drzwiach do szarzejącego, mdławego dnia żegnani są dobrą wróżbą - 'nie wrócisz tu już nigdy więcej'.
Nie wracaj, nie wracaj, nie wracaj…


2006, 2012.

Dotyk



Jeśli tylko z dni byłbyś, to od śmierci dzieli mnie ich parę
 A ty z nocy jesteś, ze snów.
Noce dały obietnicę życia tego i następnych ciepłym gniazdem umoszczonym na ramieniu tuż nad bijącym sercem. W nim mogę spokojnie położyć głowę mając oczy swoje w źrenicach twoich oczu. 
Dłonie  troskliwie zagarniają nasze ciała spokojnie, blisko. 
Cisza otula nas ciepłem, słychać wyznanie jak pierwsze słowo dziecka ufnego. Do ucha schowanego za puklem jasnych włosów rozrzuconych miękką falą na błękitnej poduszce-stateczku, którym popłyniemy powoli w stronę nieznanego jeszcze oceanu. 
Dwaj kapitanowie własnego życia, a teraz dla tej chwili majtkowie w swoim dziewiczym rejsie.
Łagodnie, na fali wznoszącej ku niebu płyniemy w rytm oddechu jak młody ptak w pierwszym locie ku przestrzeni, ostrożnie. 
Uważaj na swoje jeszcze słabe skrzydła, daj im chwilę na zmężnienie. Ogarnij mnie mocniej rękoma.
Lećmy bez słów do jasności poranka w aksamitny rdzeń naszych serc.


















Anioł


Nie czekaj prostych kilku słów : co u ciebie słychać, nie usłyszysz. Telefon zasnął na półce, niepotrzebny. 
Skrzynka na listy pełna kolorowych zaproszeń od nieznajomych - na zawsze niepoznanych. 
Milczysz, uciekasz, wróć – nie, to tylko wyobraźnia czyta słowa nigdy przez nikogo nie wysłane. 
Dotykasz drżącą ręką miejsca gdzie powinno być serce. Ciebie nie ma. 
Podłączona do świata sznurami powinności, przyrzeczeń, zobowiązań, terminów jak marionetka w sprawnych rękach losu, tańczysz.
Wieczorami łyżeczką odmierzasz pokarm dla duszy, który czyni cię żywą. 
Tak zapisane jest w księdze przeznaczenia :
Święta Wolności zrodzona we  łzach, nie tak miało być a jest. 
Stoję pokorna przed tobą. Jakiej trzeba mocy żeby być słabą? 

Nad drzewami przy pustej, leśnej drodze usłyszałam szelest skrzydeł.
   -  Dlaczego na tak długo opuściłeś mnie Aniele!





Matka


        Każdego dnia odrobina mniej przeszłości zasiada skoro świt za stołem, na śniadanie. Kościstymi dłońmi rozciera grubo masło na chlebie z okrojoną skórką. Zbliża kubek z gorącym mlekiem do bezzębnych ust. Wyciąga niepewnie rękę na środek stołu, obmacując ułożone półmiski i talerze z potrawami. Wielkie oczy w wychudłej twarzy pobrużdżonej latami ciężkiej pracy są jak wygasłe latarnie, które same potrzebują wskazywać im drogę.  Do schodka, który oddziela bezpieczny mikroświat domu od bezkresu pól i lasów rozciągających się tuż za podwórkiem. 
Są tam, czuje, kiedy mocniej wciągnie powietrze do płuc zmieszany zapach sosnowych gałęzi drzew posadzonych w jej młodości przez ojca i dojrzałego pszenicznego pola, uparcie oranego co wiosnę twardymi rękami syna. 
Drobnymi kroczkami podpierając się laską idzie w kierunki sękatej ławki zbitej z desek brzozy upadłej któregoś letniego, parnego dnia od uderzenia pioruna.
Tamtego wieczoru siedziała na łóżku tuląc dzieci do siebie, odmawiała pospiesznie modlitwy z dudniącym ze strachu sercem a krótki, trwożliwy krzyk zbiegał się z łomotem burzy, która obsiadła, zdawało jej się na długie godziny jej dom, stodołę, oborę, podwórze, cały dobytek. Głośny trzask rozdartej na pół starej brzozy był ostatnim akordem nawałnicy, odeszła powoli zabierając strach w inne strony.
      
     Wyczuwa pod palcami szorstką fakturę ławki, miejsca swojskiego dla sąsiadów którzy wpadają na chwilkę z pytaniem o zdrowie i dla zabłąkanych turystów, którzy szukają noclegu. Stąd, choć już nic dojrzeć nie może ma przed sobą cały świat dobrze jej kiedyś znany i życie do poranka wymodlone na koralikach różańca leżącego jak co dzień na kolanach. Promienie zachodzącego słońca ogrzewają jej wciąż zziębnięte ciało a ukryty gdzieś w polu świerszcz dołączył swoją pieśń.
Zobaczyć miękką, ciepłą, pachnące mlekiem  prawnuczkę. 
Pozwól mi Panie, szepce w stronę pustej drogi.




Jedyna


     Rysowane szarą i czarną kredką szczęście na niedużym płótnie.
Jej twarz, włosy, zapach, czułe słowa, dotyk, rozkosz, spełnienie, radość. Własne niebo. Początek i koniec, życie i nieśmiertelność. Ból rozstania, tęsknota i pustka niczym nie wypełniona, jej imię. Od chwili porannej świadomości do nocnego zaśnięcia ze zmęczenia targanym burzą rozpaczy, z powtarzanym pytaniem bez odpowiedzi ‘dlaczego’, z pamięcią dłoni czule wędrujących po miedzianym aksamicie włosów, piersi, łona. W narkotycznym głodzie jej śmiechu, spojrzenia, dotyku warg. Zatrzaśnięte któregoś dnia  drzwi z rąbkiem kwiecistej sukienki, ostatnim kadrem najpiękniejszej historii miłosnej w jego życiu podcięły mu nogi jak bat kata. Upadł na kolana z twarzą do ziemi, bezgłośnie wył z bólu. Pustka która w tym momencie przybiegła wciągnęła go w drżącą modlitwę z prośbą o nieistnienie.
Zapomnienie. Jej imienia.
Prośba nigdy nie została wysłuchana. Nie doznał miłosierdzia.
Ogień, który palił jego wnętrzności i rozum nie ugasiła żadna inna, choć w wielu oczach ujrzał swoje odbicie malowane miłosnymi słowami. Szukał tylko jej. A choć była blisko, teraz już najdalej, bo bezpowrotnie.
Wziął farby, na białej ścianie za wezgłowiem łóżka długimi pociągnięciami pędzla malował spiralę kolorów, które przechodziły jeden w drugi, pomarańcze, czerwienie, zielenie i fiolety, zielenie i fiolety…Z pasją, z niepokojem, z uporem, z bólem i nadzieją. Jego własna mandala, na ten moment życia. 
   A potem  nadchodziła cisza, długo i niespostrzeżenie, ciężkimi wieczorami i wzgardzanymi porankami, gdy budził się u boku kolejnej bez imienia, z obcą twarzą i nieznanym zapachem. Żeby przeżyć musiał tworzyć, a wszystko co robił naznaczał pamięcią o niej. W ciszy pustego domu, w złudnej pustce swojego serca rodziły się prace doskonałe. Delikatne ale stanowcze w prowadzeniu narzędzia, ciekawe w niepowtarzalnej formie, sposobie patrzenia na otaczającą rzeczywistość. Tylko tak mógł odzyskać spokój, wkładając swoją miłość, talent i wrażliwość w akt tworzenia.
   Zaproszeni na wernisaż goście przypatrują się pozawieszanym w prostych, surowych ramach kawałkom jego poszatkowanego serca na tle nieskazitelnie białych ścian wielkomiejskiej galerii. Piją czerwone wino w wysmukłych kieliszkach, ściszonym głosem rozkładają obrazy na części jak niechodzący zegar, żeby dostać się do jego wnętrza zaspokajając tajemnicę działania.
Słyszy… - piękne, ciekawe, urocze, magiczne!
      Gdybyś wiedziała co mówią o tobie, kochana!






Łąka

Poprowadzę cię znanymi ścieżkami jeszcze chwila, parę kroków. 
Przed nami błękitnego nieba coraz więcej między coraz rzadszym lasem. Stąpaj ostrożnie po ścieżce, która zostawiła mchy gdzieś w tyle uśmiechając się teraz łysiną popielatego piasku. Patrz pod nogi. 
Nagle bowiem skończy się raptownie zieloną, szeroką płachtą łąki, która rozciąga się stąd aż po horyzont zamknięta ciemną linią lasu z maleńkimi domkami w tle. 
Z daleka słychać szczekanie psów. Z prawa i z lewa otoczona starymi drzewami wybujała od porannych deszczy i wysmagana gorącym słońcem jak z płótna impresjonisty, nie da ci szybko odejść. 
Patrz.
Jej środkiem płynie poskręcana jak wstążeczka wąska rzeczka. 
Nurt wyznaczają porozrzucane u brzegów żółte kaczeńce i drobne, niebieskie niezapominajki. Raz bliżej raz dalej odbijają się w wodzie iskierki słońca z bezchmurnego nieba. Letni wiatr łagodnie czesze trawę raz w tę raz w drugą stronę, jak włosy dziewczyny zielone.
Słychać nawoływania ptaków.
   Jutro będą postrzyżyny. Z zielonego pola wiatr wysuszy i słońce wygrzeje pachnące siano, miękkie i delikatne. 
Położymy się na sianie jak na chmurce puchowej, przymkniemy oczy i spleciemy nasze dłonie. Oszołomi nas zapach i cisza. 
     Witaj w moim edenie mój miły, wyczekiwany długo Gościu.



Sześć



          Znalazłam staw, w jego miękkiej bezpiecznej wodzie ugasiłam żar ciała, lecz zaraz chłód przeszył me serce, a grząskie dno wciągało w błotnistą czeluść. Odeszłam.
Potem zabłądziłam nad jezioro. Na jego brzegu siedziała śliczna dziewczyna, jej długie rude włosy rozczesywał wiatr. Wybierała z wody różowe opale, błękitne szafiry . Przypatrywała im się chwilę a potem wrzucała z powrotem w głębinę. Pozwoliła mi potrzymać na dłoni jeden z nich, w jego doskonałym szlifie odbijały się dziesiątki czystych słońc. Zostały na drobnych falach wody  do której go wyrzuciła.
Odejdź, rzekła, żaden z nich nie należy do ciebie a z mojej woli również nie do mnie. Czego szukasz? Zwykłego kamienia, odrzekła, który nie omami oczu ani nie zaślepi żądzą. Którego można położyć pod głowę jak puchową poduszkę, na którym można przysiąść by odpocząć w drodze, którym można rozbić orzech gdy przyjdzie głód, którym można zaprzeć drzwi przed zimowym wiatrem, którego nikt nie będzie chciał skraść.  Podniosłam z ziemi leżący u mych stóp kamień. Popatrz, tu jest ich wiele. Położyłam go na dłoni Pięknej, w tej chwili zamienił się w perłę. Zajrzyj do mego serca a znajdziesz to, czego szukasz,  lecz moje usta milczały. Ruszyłam dalej. W długiej wędrówce raniłam bose stopy na drodze, gubiłam kierunki, szukałam.
Kryształowo czystego źródła wody zapomnienia, którą można by przemyć oczy zmęczone światłem najpiękniejszego klejnotu uwięzionego w lodowej górze, milczącej i niedostępnej. Rubinowy kamień odbijający w jej wnętrzu światło słońca i księżyca wabi z daleka te, które nie znają legendy. Gdy przychodzi czas góra uwalnia na chwilę klejnot, który stacza się po zboczu i wpada z impetem w mosiężną czarę wypełnioną krwią. Obmywa się w niej aby nabrać blasku i głębi koloru. Jednym słowem smoka do którego należy wszystko co przed i za lesistym horyzontem i którego nie pokonał dotąd żaden słoń podchodzący pod rzekę aby ugasić pragnienie łzy kobiet tężeją lodowymi kroplami na szczycie góry.
Zamknij oczy, odwróć głowę, nie podchodź zbyt blisko, schowaj ręce które chcą dotknąć. Droga do źródła jest bowiem daleka, do ostatniego oddechu spragnionych ust.




Dziewięć


  miłość...   

     Los naszego życia w chwili narodzin spleciony złotymi nićmi w koronkowy wzór na niebie nocy jak wielka tkanina przeznaczenia, sieć, wiąże nas ze wszechświatem i ze sobą wzajemnie, a wzór na tkaninie stanowi drogę naszego istnienia.
Skąd przybyłaś niewinna i piękna o niebieskich ufnych oczach, z burzą czarnych włosów, skórą różową i delikatną jak jedwab? Maleńkie dłonie zaciskają się kurczowo na palcu matki a tycie usteczka zgięte w podkówkę wołają o uwagę zanoszącym się płaczem. Moje serce z radością i szczęściem przytula pachnące mlekiem twoje ciało, a oczy sycą się jego skończoną doskonałością. 
Duszo, która wybrałaś czas i rodziców chylę przed tobą czoło w zachwycie i szacunku. Witaj.
Przed tobą podróż, której nie może zaoferować żadne biuro, a jej trasy nie wyznaczy żadna mapa. Dostałaś kompas jak każdy podróżnik na świecie. Z jedną literą na tarczy. 
M jak wschód – miło cię poznać, dobrze że jesteś, M jak zachód – żegnaj, bądź zdrów, M jak południe - daj rękę popłyniemy, M jak północ - w ciszy słychać każde niewypowiedziane słowo. 
Strzeż kompasu przed rozpaczą, niewiarą, cynizmem, pogardą, żeby nie rozchwiały czułej igły w jego wnętrzu myląc kierunki. Każdy nieodpowiedni do trasy to jeden człowiek zraniony, to twoje serce złamane.
Spoglądaj na kompas każdego dnia a kiedy poczujesz się zmęczona, przystań na chwilę, przysiądź, odpocznij, zaśnij na miękkiej poduszce pełnej dobrych snów. A potem znowu w drogę. 
     Cudo nasze, moje, któregoś dnia poprowadzisz mnie za rękę do miejsca z którego przybyłaś gładząc siwe włosy z szeptanymi słowami otuchy.
'Nic się nie bój, jestem przy tobie'. Będę Cię słyszeć.
Zamknie się koło życia.  
                          
                                        

Pięć


     W ciszy pierwszej godziny poranka, ciemnego zimową porą i ledwie rozświetlonej bladym słońcem w letnie dni kładła palce na klawiaturze wystukując słowa z rozedrganego serca, z niemych ust. 
Próbowała ułożyć je w obrazy jak dziecko układa puzzle, zdziwiona, że z matrycy którą dostała przychodząc na świat nie można stworzyć dzieła w trójwymiarowej rzeczywistości. Wciąż brakowało jednego elementu. Tysiące małych kawałeczków z pamięci, podświadomości, z tego co się zdarzyło i zdarzyć mogło, słów. 
Z purpury jej serca, z czerwieni ran, z błękitu wyobraźni, z zieleni radości, szarości łez, różu tkliwości, pustki rąk.  Tysiące barw, kolorów przeplatanych jak warkocz rozwieszony od wschodu do zachodu każdego dnia, od horyzontu do koniuszków palców. 
I jeszcze muzyka od porannego skowronka, nawoływania kukułki, tęsknoty bluesa, melancholii ballady, niemilknącej pieśni na czułych strunach serca, jednostajnego tik-tak na zegarze lat. 
   Malowała obrazy nieporadnie, naiwnie z radością i wiarą dzieła wielkiego, niepowtarzalnego, który zaprowadzi ją do dwuosobowego edenu gdzie kwiaty nigdy nie więdną a nad głowami unoszą się rajskie ptaki. W którym panuje wraz z królem wszechświata, synem Odyna i Frigg, Odysem, Małym Księciem, Piotrusiem Panem, tym którego dotknęła w ciemności wyśnionym słowem.  
Jej dzieło nie ma początku, nie wie gdzie się zaczyna. Codziennie dokłada jeden element chociaż wie, że czasu może nie starczyć na znalezienie tego brakującego. Lecz czas nie ma końca a dusza jest nieśmiertelna. 
     Brakujący element na płótnie jej szczęścia odbija się w lustrze prochem ciała. 


Cztery



w moim mieście, gdzie śpi czas...

     Znowu zakwitły stuletnie kasztany w miejskiej alei. Wielkie zielone parasole pod którymi nie dosięgnie żadna kropla letniego deszczu pysznią się kwiatami jak przekupki na Jeżyckim Rynku. Miło spacerować niespiesznie, gdy drzewa chronią przed skwarem letniego dnia. Czas płynie w rytm kroków na szutrowej drodze a myśli wybiegają wprzód – nad staw, który za kilka chwil wyłoni się wśród parkowych trawników. Jaskrawo złote plamy słońca igrają na mojej sukience, ramionach i stopach i gasną nagle pod gęstą koroną. Z obu stron szerokiej alei przemkną czasami po rozgrzanym asfalcie samochody, ze zgrzytem wyłoni się zza zakrętu zielony tramwaj. Niewysokie domy ledwie widoczne wśród wybujałych zielenią ogrodów migają czerwienią dachówek i wygasłych kominów. Zamykają aleję po jej obu stronach druciane płoty po których wiją się teraz zielony groszek, różnokolorowe powojniki, ozdobna fasola. Idę wolno delektując się chwilą, samotnością na drodze i spokojem, gdy wiem że władam tym miejscem i czasem minionym, bezpiecznym. Wspomnieniem dzieciństwa. Stare kasztany świadkowie narodzin mojej matki, mnie i mojej córki tkwią w ziemi mocno. W ich odradzających się co wiosna arteriach płyną niewidzialne soki dające nadzieję na obfitość strzelistych kwiatów, gdy cieszą oczy bielą i czerwienią płatków w słoneczny dzień.  Zielone kasztany łączą przeszły czas z teraźniejszym. 
Ja jestem tylko przechodniem, iskrą, która rozbłysła na chwilę w ciemności tworzenia. I na krótką chwilą, tyle tylko ile błyszczy iskra, dotknęłam nieśmiertelności. 
     Ze znanej drogi, która ma swój początek wśród gwiazd i koniec wśród kwiatów zeszłam nagle, niespodzianie dla siebie samej do jednego z tych swojskich, starych domów stojących rzędem wzdłuż kasztanowej alei. Nie wiedzieć po co, prowadzona jak ślepiec weszłam przez szeroko otwartą furtkę do ogrodu w połowie którego stał dom pomalowany kremową farbą. Na małym placyku z tyłu domu rozłożył swoje konary orzech, a pod nim stała ławeczka z przerzuconym na oparciu jedwabnym, szafirowym szalem. Wpółotwarte, solidne drzwi domu zachęcały do wejścia. Przekroczyłam próg. 
Wewnątrz panował miły chłód. Zrobiłam jeszcze parę kroków w głąb domu. Słychać było trzask zamykających się za mną drzwi. Z jasnego, gorącego dnia znalazłam się nagle w miejscu absolutnej ciszy i zupełnej ciemności. Żaden choćby najmniejszych jaśniejszy punkt, żaden dźwięk ani zapach nie skierował mojej uwagi. Stanęłam. Nie widziałam nawet swoich nóg czy wyciągniętych rąk. Zanurzona w ciemności czułam tylko bicie mojego serca. Bez strachu. Czekałam, nie wiedziałam na co.  Chwilę, dwie, trzy.
Aż usłyszałam słowo, jedno słowo, Nathaniel.
W tej sekundzie wrócił gwar świata, jasność dnia, ciepło drogi na której znowu stałam.
 
I już nic nie było takie Jak Do Tej Chwili...
                                   

                                                        

/ imię Nathaniel oznacza "podarowany przez Boga"/